Powrót do Polski, wiatr nie dał odpocząć całą drogę, nawet elStamper rzucił mięsem z irytacji, co nie jest częstym zjawiskiem. O dziwo udało nam się nie zmoknąć, strategia na przeczekanie przyniosła rezultaty.
Zrobiłam ostatnie kiełbasiane zakupy na Litwie i przekroczyliśmy granicę. Home again.
Od rana nie mogłam się rozkręcić i tak mordowałam cały etap z mega kryzysem, dzięki elStamperze. Nie pomogło 20km szutrami i walka z wiatrem. Samo Kowno zaskoczyło bardzo pozytywnie, fajna starówka, ale wymaga jeszcze dużo nakładów finansowych i pracy.
Nocleg u bardzo sympatycznego i aż nadto gadatliwego Polaka.
Piękny odcinek trasy, hopki, które tak dały w kość, że nigdy nie zapomnę. Pogoda sobie z nas zadrwiła,porozbieraliśmy się i z bananami na buziach naiwniacy wierzyliśmy,że w końcu uda się etap bez deszczu, taaa...
Na ostatnich 20 km zaczęły zbierać się chmury, Lobotomasz uciekł pierwszy, ja z elStamperem postanowiliśmy przeczekać "niewinny" deszczyk na stacji benzynowej (pierwszy zadaszony obiekt jaki się trafił), i tak siedzieliśmy, przejechał Dawko z Kociuradą, a my siedzimy, bo fajnie się siedziało. Właściwie to nie wiem, czemu zdecydowaliśmy się ruszyć, deszczyk wcale nie był taki niewinny, bo po przejechaniu 500 metrów przeciwdeszczowe spodnie i kurtka nie były już przeciwdeszczowe. Chciałam, żeby ten odcinek skończył się jak najszybciej, zobaczyłam drogowskaz i jeszcze 7km do przejechania, najdłuższe 7 km ever.
Dzień regeneracji, bycia samej ze sobą, czyli chasing the demons away. Nastąpiła zmiana planów, nie pojechaliśmy na Łotwę i pokręciliśmy się po uroczych okolicach Ignaliny i nie tylko, a właściwie pokręciłam, bo chłopaków napotkałam jakieś 5 km przed wjazdem do Ignaliny.
Poszliśmy na niby lunch z niby drinkiem, potem na kwaterę gdzie już czekali wygłodniali Kociurada z Dawkiem.
Obiad zjedzony w towarzystwie "insatiable birds", a właściwie jednego birda i spacer nad nieistniejące jezioro...
Mój etap, myślałam,że się nie podniosę po 150 km, dość długo nie mogłam się rozjechać, nogi ciężkie, ale jak już poczułam pedał pod nogą, to nie mogłam przestać i było szybciej i szybciej, pierwszy etap (49 km połknięty na raz, tylko ślimaki strzelały spod kół), na którym zaczęłam dawać zmiany chłopakom:)
Na kolejnym etapie po przejechaniu około 20 w końcu odpadłam, i w swoim tempie, oczywiście zmoczona przez ulewę, dojechałam na postój i kawopicie w post sowieckim barze, gdzie pani mówiła tylko po rosyjsku do Svencions.
Okolice Ignaliny olśniewające, nawet w deszczu (again!!!!!!!), wrócę tam jeszcze. Kwatera z masakrycznie śmierdzącym kiblem.
Królewski etap, śliczne tereny, nieudana ucieczka przed gradobiciem!!!!!!!!!!!! w czerwcu!!!!!!!!!!!!!!!, kryzys przed samym wjazdem do Wilna, wielki przedokresowy foch, najlepszy obiad na całej wyprawie i nocleg w angielsko-holenderskim domku campingowym z mini prysznicem, mini łóżkami, mini stolikami i mini okienkami.
Chyba jedyny dzień bez deszczu, jeszcze nie wiedzieliśmy co nam piękna Litwa szykuje, z Żegar przez Lasdijain (Łoździeje) przekroczyliśmy granicę i rozpoczęliśmy przygodę z Litwą, jak się później okazało nawet w nazwie mającą słowo deszcz.
W Druskiennikach kolejna zaskakująco miła kwatera, spacer i piwko nad jeziorem, pyszny obiadek też się trafił.
Na początku z góry zaznaczę, że nazwy wszelkich miast, miasteczek, miejscowości, wioch i rzeczek obecnych na całej trasie, mogły ulec pewnym frywolnym modyfikacjom;)
Pierwszy etap z Oklin, miłość do suwalskich krajobrazów z sukcesem zaszczepił w nas Lobotomasz, cudny, szkoda tylko,że Lemur musiał zostać z überkatzem:(
W Sejnach zasłużone soczewiaki, bieganie w klikach po kantorach w deszczu z Lobotomaszem i elStamperem i w końcu kwatera ślicznie położona nad jeziorem, niektórzy nawet zdecydowali się na pląsanie na golosa:)
Ale to jeszcze nie koniec, bo przecież jak człowiek przywdzieje piżamkę i jest gotowy do snu, trzeba go ciągać na jakieś wieże widokowe przez krzaki i chaszcze i spijanie piwa, wydębionego za uśmiech, nad brzegiem jeziora. Nawet dużo pamiętam z tego pierwszego dnia.
Jeżdżę sobie od kilku lat, skutecznie zarażona pasją do pedałowania przez brata. Na razie poza lokalnymi trasami,udało mi się wybrać na dwie dłuższe wyprawy (Łódź - Gorzów Wlk. oraz Łapy - Ostróda) i było zajebiście, pomimo wiatrów przed Licheniem,chmar komarów w puszczy i kierowców idiotów.Ten rok zapowiada się jeszcze ciekawej, 3 wyprawy zaplanowane:)))))))))))))))